Kiedy podróżowałam czy to samolotem, czy autem z jedną naszą Bereniką wydawało mi się to niezwykle skomplikowaną operacją logistyczną, choć z czasem coraz bardziej przewidywalną i łatwiejszą do ogarnięcia.
Ale podróż z dwójką (zważywszy, że druga podczas lotu miała raptem 7 tygodni) to już nie lada wyczyn.
Już na lotnisku okazało się, że nie mam 4 rąk. Wow! Co za odkrycie! Wspaniałomyślnie Ryanair pozwolił mieć extra mały bagaż podręczny z czego z radością skorzystałam, plując sobie później w brodę. I tak lazłam (bo nie szłam) przez odprawę z wózkiem (z którego trzeba było wyjąć dziecko), 2 torbami podręcznymi, 2 kolejnymi mniejszymi torbami podręcznymi i 2,5-letnią Bereniką, której "panowie ziabrali mini i kultkę". Już po minięciu "czerwonej linii" okazało się, że zapomniałam oddać Radkowi fotelik samochodowy, po który on musiał się cofać, a ja zaangażowałam pól lotniska by mu go dostarczyć. Do tego lot był opóźniony o godzinę (!)
Obie córki nie spały. Szczęśliwie hałas silników zaoszczędził współpasażerom akustycznych wrażeń ze strony małej Wiktorii. Od Bereniki dowiedziałam się zaś, że "ciężko jest jednocześnie siedzieć i lecieć" :)
Do Gdańska dotarłyśmy w późnych godzinach wieczornych. Tym razem z lotniska niosłam dwójkę dzieci i nogą pchałam wózek z 4 torbami. Matka-Polka. Obraz nędzy i rozpaczy zapewne. Grunt, że doleciałyśmy szczęśliwie.
Berenika uradowana spotkaniem z "dziadziem Stachem, bacią Kisią, ciocią Moniką i wujkiem Jako" oraz psem i 2 kotami zasnęła ok. 1 w nocy. Wiki też, tyle , że budziła się w nocy jeszcze 4 razy pełna wrażeń i braku ochoty na kontynuowanie snu.
Dość, że w samolocie wszyscy jak puszce wdychaliśmy zarazki. Nazajutrz córki dwie się rozchorowały. Ja na dokładkę. Dołączyła i babcia i ciocia, a wujek wciąż ma nadzieję, że spanie na podłodze 2 metry obok łóżka zakatarzonej małżonki uchroni go przed katarem. Trzymamy za niego kciuki :)
Ale podróż z dwójką (zważywszy, że druga podczas lotu miała raptem 7 tygodni) to już nie lada wyczyn.
Już na lotnisku okazało się, że nie mam 4 rąk. Wow! Co za odkrycie! Wspaniałomyślnie Ryanair pozwolił mieć extra mały bagaż podręczny z czego z radością skorzystałam, plując sobie później w brodę. I tak lazłam (bo nie szłam) przez odprawę z wózkiem (z którego trzeba było wyjąć dziecko), 2 torbami podręcznymi, 2 kolejnymi mniejszymi torbami podręcznymi i 2,5-letnią Bereniką, której "panowie ziabrali mini i kultkę". Już po minięciu "czerwonej linii" okazało się, że zapomniałam oddać Radkowi fotelik samochodowy, po który on musiał się cofać, a ja zaangażowałam pól lotniska by mu go dostarczyć. Do tego lot był opóźniony o godzinę (!)
Obie córki nie spały. Szczęśliwie hałas silników zaoszczędził współpasażerom akustycznych wrażeń ze strony małej Wiktorii. Od Bereniki dowiedziałam się zaś, że "ciężko jest jednocześnie siedzieć i lecieć" :)
Do Gdańska dotarłyśmy w późnych godzinach wieczornych. Tym razem z lotniska niosłam dwójkę dzieci i nogą pchałam wózek z 4 torbami. Matka-Polka. Obraz nędzy i rozpaczy zapewne. Grunt, że doleciałyśmy szczęśliwie.
Berenika uradowana spotkaniem z "dziadziem Stachem, bacią Kisią, ciocią Moniką i wujkiem Jako" oraz psem i 2 kotami zasnęła ok. 1 w nocy. Wiki też, tyle , że budziła się w nocy jeszcze 4 razy pełna wrażeń i braku ochoty na kontynuowanie snu.
Dość, że w samolocie wszyscy jak puszce wdychaliśmy zarazki. Nazajutrz córki dwie się rozchorowały. Ja na dokładkę. Dołączyła i babcia i ciocia, a wujek wciąż ma nadzieję, że spanie na podłodze 2 metry obok łóżka zakatarzonej małżonki uchroni go przed katarem. Trzymamy za niego kciuki :)
Pogoda cudna. Ciepły maj, choć wieczory jeszcze zimne. Dziadek przygotował ognisko, babcia futruje nas polskim jedzeniem. Żyć nie umierać!
2 dni temu po wygodnym weekendzie wybrałam się z dziewczynami do babci Ziuty, mieszkającej jakieś 20 min piechotką od moich rodziców i siostry, u których się zatrzymałyśmy.
Oto moje refleksje po 1,5 roku spędzonym za granicą (może w Polsce było tak zawsze, a mnie zaczęło to przeszkadzać?)
- brak podjazdów dla wózków. Całą drogę szłyśmy ulicą. Na podjazdy nawet nie było co liczyć.
- w Bobo-Raj'u (tak, tak, "raju"!), oczywiście wózkiem wjechać się nie da. Na pytanie czy ktoś może mi pomóc wnieść wózek zaległa martwa cisza. Po chwili pani z obrażoną miną, wzdychając okrutnie wyszła by mi pomóc. Obdarowałam ją soczystym polskim "spier..... pani"
- karmienie w miejscu publicznym okazało się zbrodnią obyczajową...
- kierowcy 4 na 5 autobusów ZKM zamknęli biegnącym nań pasażerom drzwi przed nosem
- przejechanie 2 przystanków kosztowało mnie 3 PLN (!)
- a babcia mieszka na 5 piętrze. Blok z windą - a jak! Tylko wnieść wózek do windy pokonując 12 bardzo stromych i wąskich schodów - to dopiero wyzwanie!
Ehhhhhhhhhhhhhh...
Dobrze, że chleb nigdzie nie smakuje tak jak tu. Kiełbasy z ogniska są obłędne, a mama gotuje znakomicie :)
2 dni temu po wygodnym weekendzie wybrałam się z dziewczynami do babci Ziuty, mieszkającej jakieś 20 min piechotką od moich rodziców i siostry, u których się zatrzymałyśmy.
Oto moje refleksje po 1,5 roku spędzonym za granicą (może w Polsce było tak zawsze, a mnie zaczęło to przeszkadzać?)
- brak podjazdów dla wózków. Całą drogę szłyśmy ulicą. Na podjazdy nawet nie było co liczyć.
- w Bobo-Raj'u (tak, tak, "raju"!), oczywiście wózkiem wjechać się nie da. Na pytanie czy ktoś może mi pomóc wnieść wózek zaległa martwa cisza. Po chwili pani z obrażoną miną, wzdychając okrutnie wyszła by mi pomóc. Obdarowałam ją soczystym polskim "spier..... pani"
- karmienie w miejscu publicznym okazało się zbrodnią obyczajową...
- kierowcy 4 na 5 autobusów ZKM zamknęli biegnącym nań pasażerom drzwi przed nosem
- przejechanie 2 przystanków kosztowało mnie 3 PLN (!)
- a babcia mieszka na 5 piętrze. Blok z windą - a jak! Tylko wnieść wózek do windy pokonując 12 bardzo stromych i wąskich schodów - to dopiero wyzwanie!
Ehhhhhhhhhhhhhh...
Dobrze, że chleb nigdzie nie smakuje tak jak tu. Kiełbasy z ogniska są obłędne, a mama gotuje znakomicie :)