Czekało nas jeszcze TYLKO odebranie bagażu. A tego nie przemyślałam pakując się. Odebrałam z taśmy 3 torby: po 20 kilo każda + wózek. Wszystko to trzymając na rękach przebudzoną Wiki. Berenice oczywiście w tym czasie chciało się siku a mnie: płakać. Pchałam wózek z bagażami na zmianę z wózkiem niemowlęcym, obleczona w 2 torby podręczne. 2 metry wózek nr 1, a potem 2 metry wózek nr 2. Jako, że bagaże odbierałam na końcu nie było żywego ducha do pomocy. Ostatecznie zapakowalam najmłodszą latorośl do wózka i pchałam oba na raz, a między moimi nogami szła dzielna Berenika, domagając się „wody”.
Start o 4 rano. Tzn.budzik szwagier nastawił mi na 4 w moim nowym telefonie (bo trzeba Wam wiedzieć, że po latach upierania się, że moje palce nie współgrają z ekranem smartfona, smartfona zakupiłam. I umiem nawet esemesa wysłać!). Niemniej ustawienie budzika przekraczało moje kompetencje, więc o pomoc zwróciłam się do rzeczonego szwagra mego, który to z radością mi pomógł, ustawiając jednak budzik na środę, ale tydzień później ☺ Szczęśliwie moja mama stała na straży i po wybudzeniu Berki i Wiki ruszyłyśmy w drogę na lotnisko. Aaaaa, nie nadmieniłam, że taniej było nam kupić bilety na lot SASem niż „tanim” Ryanairem (!) Przysługiwal nam bagaż 3x23 kg, co (o zgrozo) skrzętnie wykorzystałam. I tak w podróż z przesiadką w Kopenhadze wybralam się z dwójką dzieci (2,5 roku i 2,5 miesiąca) i 60 kilogramami bagażu. + 2 bagaże podręczne + wózek ... Dziewczyny nie spały podczas pierwszego, 45-minutowego lotu do stolicy Danii. Drugi lot Wiki w łaskawości swej przespała, Berka zaś radośnie oglądała chmury od czasu do czasu oczekując dostarczenia dodatkowej rozrywki z mojej strony. Dzień naszego przylotu okazał się być niezwykle wietrzny, co poczułam na 20 minut przed lądowaniem kurczowo trzymając dwie córki i skupiając uwagę na tym, by mdłości nie zamieniły się w fantazyjny wzór na głowie śpiącej na moich kolanach Wiktorii. Po szczęśliwym lądowaniu obiecałam sobie, że przez najbliższe 6 miesięcy nie wsiadam do samolotu. Czekało nas jeszcze TYLKO odebranie bagażu. A tego nie przemyślałam pakując się. Odebrałam z taśmy 3 torby: po 20 kilo każda + wózek. Wszystko to trzymając na rękach przebudzoną Wiki. Berenice oczywiście w tym czasie chciało się siku a mnie: płakać. Pchałam wózek z bagażami na zmianę z wózkiem niemowlęcym, obleczona w 2 torby podręczne. 2 metry wózek nr 1, a potem 2 metry wózek nr 2. Jako, że bagaże odbierałam na końcu nie było żywego ducha do pomocy. Ostatecznie zapakowalam najmłodszą latorośl do wózka i pchałam oba na raz, a między moimi nogami szła dzielna Berenika, domagając się „wody”. Po 20 minutach marszu zobaczyłyśmy wyjście, a tam machającego Radka, który natychmiat został obdarowany córkami i wózkami, a dopiero potem buziakami ☺ Czyż nie powinnam dostać medalu za bezpieczne dotransportowanie rodziny do Malagi i za akrobatyczny wyczyn dopchania dobytku do bramek wyjścia??? ;)
0 Comments
A już jutro... ziuuuuuuuuuu :)
Start o 6 rano, przystanek w Kopenhadze. Jedna matka. Dwójka dzieci. Ale najważniejsze, że nim zegar wybije trzynastą będziemy razem. Czekamy, tęsknimy, kochamy... ABW Po polsku środa. Środa w sumie jakoś tak bardziej dumnie brzmi niż miércoles. Lecz nie o tym. Środa to dzień bardzo dla mnie szczególny, albowiem w końcu przyjeżdżają dziewczyny a to już miesiąc bez mała. I to już chyba tyle, choć w zasadzie to aż tyle. Duma mnie rozpiera gdy widzę jak cudowne i mądre są nasze córki a serce zawsze mocniej bije, gdy choć przez chwilę mogę z Tobą porozmawiać. Czekam Was
Stało się! Wiem w końcu jak zamówić kawę, która przy pierwszym łyku nie parzy w język. Zimne mleko - niby tak niewiele a jak wiele zmienia. Magiczny zwrot to słówko fria dodane na końcu. Można również powiedzieć Un cafe cortado con leche fria ale wtedy sprawy trochę bardziej się komplikują, bo mleka mało i płyn w dalszym ciągu za gorący. Zarzuciłem więc cortado na rzecz con leche fria tylko. Trzymając się dalej w tematów kulinarno-garmażeryjnych: El pimpi to ponoć jedna z bardziej znanych knajp w Maladze. Klatki w oknach, krzyże i dobre deserowe wino, to zjawiska w tym mieście bardzo powszechne. Nie brakło ich więc i tutaj w El Pimpi Słynne tapas - w sumie jeszcze nie próbowałem, ale w jednym barze do piwa dali salceson (gratis). Teraz nie wiem co lepsze: darmowy salceson, czy jego brak. Na głodnego jednak wybieram salceson.
Skusiły mnie po raz drugi. Dziś wycieczka piesza. Miałem wejść na sam szczyt tych górek ale w trampkach bez podeszw i w obliczu braku mapy udało się tylko złapać parę ładnych widoczków. Był również i ptaszek i górska kozica z małym koźlęciem. Wszystko nie dalej niż w odległości dwóch metrów ode mnie. Szczytów zdobywanie może odbędzie się w przyszłym tygodniu Dziś było kółko: Alhaurín el Grande -> Monda -> Istán -> Marbella -> Fuengirola. Miał być na końcu jeszcze Carrefour, ale było już nieczyne. Cała podróż okraszona pięknymi widokami parku Sierra de las Nieves. Epickość tego miejsca i krajobrazów przekracza każdą skalę. Można mieć dom w górach albo można mieć gaj oliwny. Ale mieć dom w górach z gajem oliwnym do którego ledwie można dojeachać zwykłym autem... Nie wyobrażałem sobie tego nigdy wcześniej! Szutry! Wszędzie były szutry - średnio jechałem zawrotne 15km/h a i tak czasem bałem się, żeby nie urwać zawieszenia (czasami natomiast bałem się tylko, żeby nie spaść w przepaść). Kiedy wjeżdżałem na trasę do Sierra de las Nieves spotkałem dwóch przemiłych panów palących papierosy przy swoim motocyklu. Czy po angielsku mówią, spytałem nienaganną hińszpańczyzną poquito odrzekł jeden, a drugi odrzekł, że wcale. Na migi więc udało mi się usłyszeć, że góry, że kręto, że kamienie i że kilometry. Wszystko okazało się prawdą. Także na wprost! ¡Todo Recto! Tak się złożyło, że najlepsze zdjęcia zrobione zostały w pionie. Weebly natomiast nie za bardzo pion ogarnia stąd ta galeria poniżej - choć i tak cholera wie jak je wszystkie poobracać. Pozwolę sobie przypomnieć, że tak samo jak Aga, osobiście nie umiem powiedzieć po hiszpańsku nic. Choć po tygodniu tutaj i tak uważam, że moje umiejętności wzrosły już o 1000%. Znaczy to tyle, że potrafię się przedstawić Mi nombre Radek oraz zamówić kawę w barze. Ostatnio nawet sukcesem zakończyła się próba zamówienia kanapki. To zwiększa znacznie moje szanse przeżycia w tym kraju: nie grozi mi już śmierć głodowa, czy z pragnienia. Warto myślę nadmienić, że po angielsku nie mówi tutaj prawie nikt. Znaczy może jedna osoba na dziesięć. Cuż - to kolejny myślę przejaw naszego romantycznego wyobrażenia o świecie Przecież jedziemy do miejscowości turystycznej, pewnie większość tam będzie mówić po angielsku. Właśnie nie! Wszyscy ci, którzy umieli umówić po angielsku dawno już wyemigrowali na wyspy - kryzys w tym kraju, wielki kryzys. No ale przynajmniej w barach, to na pewno będzie można się dogadać I w tym przypadku trudno o stwierdzenie bardziej fałszywe. Nie, nie i jeszcze raz nie! Nawet kawy zamówić nie można po ludzku, znaczy po angielsku, czy tam polsku.
A un café cortado? To kawa z mniejszą niż zwykle ilością mleka... szkoda tylko, że nie wiem jak poprosić żeby to mleko było zimne. ¡Adiós! Ech... no tak - może od razu się wytłumaczę. Aga ostatnio trochę czasu nie ma, a ja mam go trochę więcej. Stąd może pomyślałem, że coś napiszę, znaczy Radek. Tyle tytułem wstępu, za język okropny z góry przepraszam. Wpis będzie o podróży do Nerja - zdjęć parę odnaleźć można w dole. W drodze powrotnej, mijając dostojne wzgórza Sierras de Tejeda, Almijara y Alhama, zastanawiałem się nad tym, dlaczego zdecydowaliśmy się na ten wyjazd? Doszedłem do wniosku, że to dlatego, że zarówno Aga jak i ja bardzo jesteśmy romantyczni. Ten romantyzm właśnie przepycha nas przez Świat. Przecież cała decyzja o przyjeździe tu została podjęta w trakcie jednej tylko rozmowy, która wyglądała mniej więcej tak: - Kochanie, może byś chciała zamieszkać w Maladze i już. Półtora miesiąca później budzę się o drugiej w nocy i jadę przez większość Anglii, płynę przez kawał morza, i przejeżdżam całą Hiszpanię z północy na południe, by radośnie znaleźć nam nowe lokum do życia gdzieś tam na krańcu Europy. Proste! Prawda? Prawda! Później jednak się okazuje że jest to jednak trochę trudniejsze: bo dwójka dzieci, bo pakowanie, bo papierów załatwianie, bo w ogóle przeprowadzka, to skomplikowany logistycznie proces, bo loty samolotem. Ale nasza romatyczna wizja świata jakoś często pozwala nie przejmować się takimi drobnostkami i podejmować życiowe decyzje przelotem, w korytarzu, a co! Można? Można! Za oknem ktoś wystukuje właśnie rytm flamenco, jest też tu taki facet co śpiewa. Naprawdę nie myślałem, że tak można modulować głosem. Fantastyczne! Co do podróży natomiast dzisiejszej, to trwała około czterech godzin, parafrazując klasyka: Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście! Choć może to to okrągłe z cegły to nawet i jakiś bunkier... ¡Hasta Luego! Właśnie w tej minucie Radkowy prom dobija do hiszpańskiego wybrzeża.
1000 km i już będzie Malaga. Dzielny Kapitan Żuławki podbija Półwysep Iberyjski :) Podczas gdy my spałyśmy słodko na gdańskiej ziemi, nasz Radek dzielnie wyruszył w podróż. Autem ze Stockport do Portsmouth by wjechać na prom, który po bagatela 26 godzinach dopłynie do hiszpańskiego Santander. Stamtąd już "tylko" 8 godzin do Malagi :)
Trzymamy kciuki, by nasz bohater, niczym tata Micińskiego (wtajemniczeni rodzice małych czytelników wiedzą o kim mowa) dotarł bezpiecznie ku naszej nowej (lepszej!) rzeczywistości. AHOJ PRZYGODO! |